Psalm murmurando
Janusz Majewski
- Sześć par sznurówek brązowych, jedna para czarnych i jeszcze tylko zapach cynamonu! – westchnął Eliasz Liebermann, podnosząc głowę z nad księgi.
- Kto kupi zapach? I to cynamonu?! Gdybyśmy sprzedawali zapachy ogrodów Semiramidy, albo róży jerychońskiej, to co innego, ale cynamonu?! Komu dziś potrzebny cynamon?! – rozłożył ręce Izaak, syn Eliasza. Wbity w ciemny róg sklepu zlewał się ze ścianą, prawie niewidoczny, tylko jego blada twarz majaczyła w mroku, nieruchoma, trupia.
- Kto kupi sześć par sznurówek brązowych i jedną parę czarnych? No, może czarne sprzedamy, do trumiennych butów, ale brązowe?! A propos: ten Pinkas miał głowę! Wiesz na czym zrobił interes? Na trumiennych butach! On je robił z papier mâché ale wyglądały jak lakierki i w tym był cały cymes! Papier? Co kosztuje papier?! Nic! Brał stare gazety, trochę gipsu, trochę kleju, woda! Ten podstawowy surowiec, ta masa to był zerowy koszt, ale on nie był chytry, on wiedział, gdzie warto wydać trochę i nie żałować! Lakier! On lakierował te papierowe buty lakierem pierwszej klasy! Fortepianowym! One błyszczały jak fortepian Steinwaya, na którym Artur Rubinstein grał w Carnegie Hall! I to był ten trick, za trzy złote każdy najbiedniejszy nieboszczyk wyglądał w trumnie jak Rubinstein!
W ciemnym kącie Izaak skrzywił się i lekko wzruszył ramionami, w odwiecznym geście wątpienia zapisanym w genach jego narodu, ale nie odezwał się, żeby nie sprawić przykrości ojcu. A Eliasz ciągnął wątek rozmarzonym głosem:
- Wiesz, jaki on miał popyt! Ludzie masowo wykupywali jego pinkas szułe, każdy chciał mieć je w zapasie, na wszelki wypadek! Za trzy złote?! Ten Goldmann, wiesz ten, co eksportował ładne dziewczynki do Buenos Aires, żeby tam dobrze wychodziły za mąż za biznesmenów, to on wziął partię tych trumniaków tam, do tej Argentyny, na próbę – poszły jak woda! Goldmann wrócił i postanowił wejść w spółkę z Pinkasem. Wymyślił sobie, że się ożeni z jego córką i w ten sposób, przez dziurkę od klucza, wejdzie w rodzinny interes. Ale Pinkas się oburzył: - Moja córka żoną sutenera?! Po moim trupie! – Po pańskim trupie, Panie Pinkas, w pańskich zasranych butach! – krzyknął Goldmann i trzasnął drzwiami. Na szczęście wybuchła wojna…
Podstępny wąż wątpliwości wpełzł już w mózg Izaaka i cicho posuwał się pod prąd jego chłodnej krwi do serca: buty z papieru?! Fortepianowy lakier?! Żony biznesmenów w Argentynie, a kurwy skąd się brały?!! W uszach zabrzmiało mu tango Milonga na balu maturalnym, a w pośladkach bolesna pamięć pięciu godzin na krześle pod ścianą w smutku i rezygnacji, ale pokornie słuchał wspomnień ojca.
- Jeszcze jedno genialne posunięcie: on zrobił jeden rozmiar, żeby pasowało na wszystkich. Podobno wziął miarę, a chyba nawet odlew stóp od starego Hrabyka, którego nawet do austriackiego wojska nie wzięli, bo nie mieli takich wielkich butów w całym cesarstwie i to prawdopodobnie był pierwszy pomysł na produkt uniwersalny w Galicji! On miał kiepełe geniusza! Chociaż taka uniwersalność ma swoje wady; kiedy umarł Lewin, wiesz, ten co miał pralnię, to on był bardzo mały i chudy, miał może 157 centymetrów wzrostu, góra 158, a ważył, jak piórko, więc jak go zawinęli w całun, to te ogromne buty strasznie rzucały się oczy. Ale najgorsze jak go włożyli do trumny, ona była mała, prawie dziecinna, więc wieko nie chciało się domknąć, przez te buty! Za bardzo wystawały! I jak oni go pochowali, to nie wiem, może w niedomkniętej trumnie? Kto wie, może zdjęli…?
„Lewin zabrał tajemnicę za dużych butów do grobu” – przemknęło przez głowę Izaaka, ale nie powiedział tego na głos, aby nie urazić ojca swoim sarkazmem, więc milczał. Bardzo często tak robił, od chwili, kiedy zauważył, ze ojciec krzywi się na jego żarty, często złośliwe, ale przecież śmieszne, śmieszne! Co miał takiego w mózgu, co mu kazało na wszystko reagować kpiną, ironią, uszczypliwością? Ojciec tego nie cierpiał, mówił, że ludzi trzeba kochać i im współczuć, a nie wyśmiewać. Jakie wyśmiewać?! Ja kocham ludzi i chcę im pomagać, tępić ich głupotę, ciemnotę, naiwność! Niech przestaną lamentować i popatrzą na siebie krytycznie, bez rozmamłanej litości, uważnie! Dla ich własnego dobra, żeby potrafili wykryć swoje słabości, zanim wrogowie ich nie wykryją. Ale to groch o ścianę, groch o ścianę…!
Stary Eliasz Liebermann pokiwał głową, żegnając w myślach małego pana Lewina i jego za duże trumniaki, westchnął i rozejrzał się po sklepie. Puste półki sterczały pod wysoki sufit, jakby wołały o pomstę do nieba. Przebiegł pamięcią całą drogę tego zjawiska, którego nigdy nie mógł przewidzieć, bo czegoś takiego nikt nie przechodził za jego życia. Zaczęło się wspaniale, do jego sklepu, gdzie zawsze miał wszystko, czego poszukiwali na co dzień mieszkańcy sztetla, czyli jak mówiono: szwarc, mydło i powidło, zaczęły walić tłumy i kupować to wszystko. Spełnił się nagle sen każdego kupca: cały sklep klientów, szufladka kasy otwiera się i zamyka, jak oszalała, Eliasz wpadł w euforię, ale gdzieś koło piątej, kiedy cały personel słaniał się już na nogach, a i on nie usiadł ani na chwilę, nagle zrozumiał i zadrżał z trwogi: oni nie kupują, oni wykupują! Wysypał resztkę miętusów ze słoja do papierowej tutki i podał chłopcu i to był ten moment, kiedy zawalił się jego świat, kupiecki solidny świat, owszem, czasem podtruwany przez grzeszne pokusy szwindlu, ale oparty na uczciwych, odwiecznych zasadach: klient ma prawo mieć zachcianki, klient płaci i wymaga, klient ma zawsze rację! Po paru dniach, kiedy wymieciono już wszystkie magazyny, kiedy stało się jasne, że nie będzie już żadnych dostaw, kiedy się dowiedział, że hurtownia, wprawdzie i tak pusta, została zbombardowana i spłonęła a jej właściciel powiesił się, wtedy zrozumiał, że sens jego egzystencji wyparował, jak woda z czajnika zapomnianego na prymusie i że za chwilę ten prymus wybuchnie.
Mimo to postanowił trwać na posterunku. Przychodził codziennie z synem o 7-mej rano, podciągali rolety, otwierali sklep i stawali na swoich miejscach, chociaż wiedzieli, że nikt nie przyjdzie, a gdyby przyszedł, nie mieli by nic do zaoferowania, chyba, że te sznurówki. Izaak stał całymi godzinami w kącie, a jego mózg pracował jak opętany, był jak jakaś maszyna puszczona w ruch, która może wyprodukować każdy towar: cukier, książkę, grabie, strach, nadzieję, gwoździe, parasol, ból…
Patrzył na ojca tkwiącego za ladą i serce mu się krajało, bo widział, że on staje się coraz mniejszy, jakby zapadał się pod podłogę, jakby wbijał go waląc w głowę ogromny kafar, taka straszliwa maszyna, którą widział w Gdyni, gdzie pojechali ze szkołą na wycieczkę. Patrzył wtedy jak kafar wbijał olbrzymie stalowe słupy w dno przy nabrzeżu i myślał: niech budują ten port, ja tymczasem zdam maturę, wrócę tu i wsiądę statek Cunard Lines, i popłynę do Ameryki, do Hollywood i będę tam kręcił filmy z Gretą Garbo. – Cunard Lines, Cunard Lines… - szeptał zasypiając, jak by to było zaklęcie, które miało mu otworzyć bramy amerykańskiego raju i teraz też bezwiednie wyszeptał patrząc na zapadającego się w ziemię ojca.
- Tate, dlaczego ty stoisz? Dlaczego ty nie spoczniesz? Usiądź sobie na chwilę, przecież masz tam stołek przy kasie?
- Nie ma mowy, synu. To święta zasada kupiecka: za ladą się stoi. Jeśli kupiec za ladą siedzi, to znaczy interes nie idzie, nadciąga widmo bankructwa. Tak mnie uczył mój dziadek, twój pradziadek i mój ojciec, twój dziadek. Za ladą można usiąść tylko na chwilę, żeby obsłużyć kasę, kiedy kasa milczy, kupiec stoi.
- Zrób fikcyjną transakcję, tate, ulżyj sobie trochę, potem będziesz stał, aż do zamknięcia.
- Wykluczone! Ten stołek jest święty, nie mam zamiaru grzeszyć!
- A gdyby tu był inny stołek, to byś usiadł?
- Gdyby był inny stołek, to bym usiadł. Na chwilę. Ale nie ma innego stołka, ostatni spaliliśmy wczoraj, żeby ugotować kaszę.
Izaak umilkł, z rozpaczą w sercu zaczął rozmyślać, jak pomóc ojcu, którego kochał nad życie. Skupił się, zwarł się w sobie, natężył wolę, jak wtedy, kiedy potajemnie nauczył się lewitować, kiedy nocami krążył nad dachami uśpionego sztetla, kiedy poleciał raz do Hollywood, przysiadł na chwilę na fotelu z napisem „Director” i wrócił z szumem czarnych skrzydeł magii. Zacisnął mocno zęby i zamknął oczy, poczuł, że nogi zaczynają mu drętwieć, a przez ręce przebiega mrowienie, jakby przechodził przez nie pochód ogromnych, afrykańskich mrówek wysłanych po łupy przez królową - matkę. Ostatnim wysiłkiem uniósł lewą rękę (był mańkutem) i dotknął nogi. Przez materiał chałatu i spodni wyczuł twardość drewna i ostrość krawędzi nóg taboretu. Postukał kluczem, który sam wpadł mu w rękę, odpowiedział mu dźwięk twardy i pewny siebie. To musiało już być drewno i to dobrze sezonowana dębina, bo na jego nieme pytanie, odpowiedziała głośno i wyraźnie: - Tak, pochodzę z dębu „Bartek”, który pamięta Piastów. Po chwili także jego ręce zaczęły drewnieć, tułów złożył się sam i wyprostował, tworząc płaskie zrazu, a potem wymodelowane do kształtów ciała, siedzisko taboretu, który wysunął się cicho z ciemnego kąta i stanął na środku pustego sklepu. Ojciec drzemał na stojąco i niczego nie zauważył, taboret czekał cierpliwie z całym stoicyzmem przedmiotów martwych.
Eliasz Liebermann ocknął się i rozejrzał się nieprzytomnie, powoli wracał do rzeczywistości.
- Izaak?
- Tak, tate, jestem - odpowiedział głos Izaaka z ciemnego kąta.
Wzrok Eliasza napotkał taboret na środku sklepu:
- O, znalazłeś jeszcze jakiś stołek!
- Tak, tate, usiądź sobie, odpocznij!
Eliasz kiwnął głową na znak zgody i podziękowania synowi, poczłapał do taboretu szurając zmęczonymi nogami. Usiadł ciężko, z westchnieniem, w którym była cała odwieczna udręka Izraela, wszystkie najgorsze przeczucia jego ludu, a w ciemnym kącie sklepu dusza Izaaka płakała bezgłośnie, gorące łzy spływały po jej twarzy utworzonej z mgły.
W wielkiej ciszy, która zaległa w całym sztetlu pojawiło się ledwie dosłyszalne brzęczenie. Słaby dźwięk zaczął rosnąć, potężnieć, wyraźnieć i okazać się odgłosem żelaznego potwora, który zbliżał się nieubłaganie. Na ryneczek sztetla wjechał ogromny czołg, nazywany słusznie Tygrysem, bo drapieżnością dorównywał tym dzikim kotom. Z boków miał wymalowane białe krzyże, pewnie ku czci krzyżowców, którzy bohatersko zdobywali potężne mury Jerozolimy, tak jak on teraz chylące się ze starości domki sztetla. Czołg stanął na środku ryneczku i chwilę trwał w bezruchu. Wszystkie żywe stworzenia: ludzie, psy, ptaki, chrabąszcze i myszy zamarły z przerażenia, wszystkie równocześnie poczuły suchość w gardle i zimne strużki potu spływające im po kręgosłupach, wszystkie, z wyjątkiem Eliasza i Izaaka. Eliasz przysnął zmęczony, a dusza Izaaka w kącie i ciało wprasowane w stołek modliły się, rozmawiały z Jahwe.
Nagle wieża czołgu z działem drgnęła i zaczęła wolno się obracać, jakby musiała się zastanowić, co obrać za cel. Przystawała na chwilę i znów ruszała, aż znieruchomiała wymierzona prosto w sklep Eliasza Liebermanna. Teraz jeszcze nastąpiła mała korekta: działo czołgu podniosło się lekko w górę, potem opuściło się troszkę w dół, aż zastygło, jakby z satysfakcją, z premedytacją.
Huk wystrzału wyprzedził pocisk i obudził Eliasza, tak, aby mógł on zobaczyć w ułamku sekundy pędzącą na niego śmierć. Pocisk wleciał do sklepu i eksplodował w chwili zetknięcia się z głową Eliasza, jego ciało rozpadło się na strzępy, które wypełniły puste półki sklepu. Przez moment mogło się wydawać, że dostawy powróciły i handel ruszy, ale wtedy zapłonął taboret, wystrzelił w górę płomieniem, jak krzak gorejący, a dusza Izaaka uleciała przez wybitą pociskiem dziurę i uniosła się nad ryneczkiem sztetla.
Ludzie, którzy zamarli ze zgrozy w swoich małych domkach, usłyszeli, że dusza Izaaka intonuje psalm. Melodia była im znana, ale słowa inne, nowe, przejmujące. Próbowali dołączyć się swymi słabymi głosami, ale mogli tylko nucić, śpiewać murmurando i wsłuchiwać się w słowa niezrozumiałe, lecz przejmujące. Groźne, lecz słodkie. Przynoszące ukojenie, lecz przepowiadające wielki sprawiedliwy sąd nad tym biednym, ukrzywdzonym sztetlem, nad tym wściekłym żelaznym kotem z krzyżami po bokach, nad tym całym umęczonym światem. I kiedy wypędzano ich z tysięcy sztetli, kiedy ładowano do wagonów dla bydła, kiedy morzono ich głodem i pragnieniem, kiedy upokarzano ich zdzieraniem odzienia, kiedy ustawiano nagich nad rowami, kiedy czekali na komendę Feuer!, w głowach ich brzmiał ten psalm, szeptany, mruczany, nucony murmurando, aż wzbił się pod niebo potężnym crescendo skargi. Niektórzy mówili, że kiedy chmury skłębiły się i na moment rozwarły, dojrzeli w tym prześwicie ogromne oko, z którego spłynęła łza. Czy było to oko Jahwe? Zwątpili w to, umierając.
Z rukopisu autora, knižně vyjde v květnu 2021 v nakladatelství Wydawnictwo Marginesy. Publikováno se souhlasem autora.
Mohlo by vás z této kategorie také zajímat
- Утро (зарисовка) (Galina Prokudina)
- Лионель (Galina Prokudina)
- Dušan Šarotar – Biljard v Dobrayu (20.) (Eliška Papcunová)
- Peter Svetina – Moudrost hrochů (Eliška Papcunová)
- Nejurozenějšímu vládci všech věřících (Milan Strmiska)