Psalm murmurando
Undula
Marceli Weron
(Bruno Schulz)
Musiały już upłynąć tygodnie, miesiące, od kiedy zamknięty jestem w tej samotni. Zapadam wciąż na nowo w sen i znów się budzę i majaki jawy plączą się z wytworami omroczy sennej. Tak upływa – czas. Zdaje mi się, że w tym długim krzywym pokoju już kiedyś dawno mieszkałem. Czasem odpoznaję te nad miarę wielkie meble sięgające do sufitu, te szafy z prostego dębu, najeżone zakurzonymi gratami. Wielka, wieloramienna lampa z szarej cyny zwiesza się ze stropu, kołysząc się z lekka.
Leżę w rogu długiego żółtego łóżka, wypełniając zaledwie trzecią jego część mem ciałem. Są chwile, w których pokój oświetlony żółtem światłem lampy ginie mi gdzieś z oczu i czuję tylko w ciężkim bezwładzie myśli potężny spokojny rytm oddechu, którym moja pierś się miarowo podnosi. I w zgodzie z tym rytmem idzie oddech wszystkich rzeczy.
Sączy się czas mdłem syczeniem lampy naftowej. Stare sprzęty trzaskają i trzeszczą w ciszy. Poza mną w głębi pokoju czają się i spiskują cienie, śpiczaste, krzywe, połamane. Wyciągają długie szyje i zaglądają mi poprzez ramiona. Nie odwracam się. I pocóżby? Zaledwie spojrzę, będą wszystkie znowu ciche na swojem miejscu, tylko podłoga gdzieś zaskrzypi, szafa stara zatrzeszczy. Wszystko stać będzie bez zmiany, jak przedtem. I znów cisza i stara lampa słodzi sobie nudę sennem syczeniem.
Wielkie, czarne karakony stoją nieruchomo i patrzą bezmyślnie w światło. Wydają się martwe. Znagła te płaskie bezgłowe kadłuby zaczynają biec neisamowitym krabim biegiem i przecinają na ukos podłogę.
Śpię i budzę się i znów zasypiam i wciąż przedzieram się cierpliwie skróś chorych zarośli majaków i snów. Plączą się i wikłają i wędrują wraz ze mną te białawe i miękkie gąszcze wybujałe, jak nocne blade pędy kartofli w piwnicach, jak potworne narośle chorych grzybów.
* * *
Może na świecie już wiosna. Nie wiem, ile dni i nocy upłynęło od tego czasu... Pamiętam ten szary, ciężki świt lutowego dnia, ten purpurowy korowód bakchantów. Skróś jakich bladych, przechulanych nocy, skróś jakich księżycowych parków podmiejskich nie leciałem za nimi, jak ćma, oczarowana uśmiechem Unduli. I wszędzie widziałem ją w ramionach tancerzy, omdlewającą i przechyloną rozkosznie Undulę w czarnych gazach i majteczkach, Undulę, gorejącą oczyma za czarną koronką wachlarza. Tak szedłem za nią z palącym, słodkim szałem w sercu, aż mnie już nogi mdlejące nie chciały nieść dłużej i karnawał wypluł mnie nawpół martwego na jakiejś pustej ulicy w gęstej omroczy przed świtem.
Potem te wędrówki omackiem, ze snem na powiekach po jakichś starych schodach, pnących się skróś wielu ciemnych piąter, przeprawy przez czarne przestrzenie strychowe, napowietrzne wspinania się po galerjach, chwiejących się w ciemnych podmuchach wiatru, aż wreszcie wchłonął mnie w siebie ten zaciszny, wiadomy kurytarz, gdzie znalazłem się u wejścia do mieszkania z lat dziecinnych. Nacisnąłem klamkę i z ciemnem westchnieniem otworzyły się drzwi do środka mieszkania. Owionął mnie zapach tych zapomnianych wnętrzy; z głębi mieszkania wyszła cicho dawna pokojówka Adela, stąpając bezgłośnie na aksamitnych korkach pantofelków. Jak wypiękniała przez czas mej nieobecności, jak perłowo białe były jej ramiona pod czarną rozpiętą suknią. Nie była wcale zdziwiona mem przyjściem po tylu latach; była śpiąca i opryskliwa. Widziałem jeszcze jej wysmukłe nogi o łabędzich konturach, oddalające się w czarną głąb mieszkania.
W półzmroku znałazłem omackiem niezaścielone łóżko i z mroczącemi się od snu oczyma utonąłem twarzą w poduszkach.
Głuchy sen przetoczył się przeze mnie, niby ciężki wóz, naładowany miałem ciemności i zasypał mnie omroką.
Wtedy noc zimowa zaczęła się zamurowywać czarną cegłą nicości. Nieskończone przestworza tężały w ślepą i głuchą skałę, w ciężką nieprzebitą masę, która zarastała przestrzeń między rzeczami i świat stężał w nicość.
* * *
Jak ciężko oddycha się w pokoju, uwięzłym w kleszczach nocy zimowej. Czuje się poprzez mury i stropy ciśnienie tysięcy atmosfer ciemności. Powietrze jest jałowe i niepożywne dla płuc. Płomień lampy zarasta czarnymi grzybami. Puls staje się lekki i powierzchowny. Nuda, nuda, nuda. – Gdzieś głęboko w litej masie nocy idą z latarkami samotni ludzie czarnymi kurytarzami zimy. Zdaje mi się, że dolatują mnie ich beznadziejne rozmowy; ich apatyczne monotonne gawędy. Undula, Undula spoczywa w swem pachnącem łóżku w objęciach ciężkiego snu, co wysysa z niej pamięć wszystkich orgij i szałów. Bezwładne i miękkie jej ciało, wyłuskane z ciasnoty gazy, majteczek i pończoch, wzięła ciemność, jak wielki futrzany niedźwiedź pod siebie, zamyka je w czterech swych ogromnych łapach i zbiera jej białe, aksamitne członki w jedną słodką i miękką garstkę, nad którą dysze swym purpurowym językiem. A ona nieczuła, z oczyma w snach dalekich, daje się bezwładna pożerać ciemności, a przez żyły jej różane płyną mleczne drogi gwiazd, wypite oczyma w te zawrotne noce karnawałowe.
Undulo, Undulo, ty westchnienie duszy do krainy szcześliwych i doskonałych! Jak rozszerzała się ma dusza tamtem światłem, gdym stał, Łazarz pokorny, u twych jasnych progów. Przez ciebie poznałem w gorącym dreszczu rozkoszy mą nędzę i szpetotę w świetle twej doskonałości. Jak słodko było wyczytać z jednego spojrzenia twych oczu wyrok potępiający mnie na zawsze, z najgłębszą pokorą posłuchać gestu twej ręki, która mnie precz odtrącała od waszych stołów biesiadnych. Zwątpiłbym był w twą doskonałość, gdybyś była inaczej uczyniła. – Teraz czas mi powrócić do retorty, z której wyszedłem chybiony i nieudany. Idę do końca odcierpieć błąd Demiruga, który mnie stworzył.
Undulo, Undulo! Wnet i o tobie zapomnę, jasny śnie o tamtej krainie. Zbliża się ostatnia ciemność i ohyda retorty.
* * *
Lampa cedzi nudę i syczy swą monotonną piosenkę. Jest mi, jakbym piosenkę tę słyszał kiedyś bardzo dawno, gdzieś u początków życia, kiedym – chore i znużone niemowlę – kaprysił i marudził przez długie, płaczące noce. Kto zawołał mnie wówczas i zawrócił, gdym omackiem szukał drogi powrotnej do matczynej pranicości?
Jak lampa kopci. Szare ramiona kandelabru wyrosły, jak polip u sufitu. Cienie zmawiają się i szepcą. Bezgłośnie przebiegają karakony żółtą podłogę. Łóżko moje jest tak długie, że nie widzę przeciwległego końca. Niezawodnie jestem chory, ciężko chory. Jak gorzka jest i pełna ohydy droga do retorty.
Wtedy zaczęło się to. Te monotonne, jałowe djalogi z bólem znużyły mnie do cna. Spieram się z nim nieustannie, że mnie jako czystego intelektu on wcale nie dotyczy. – I w miarę, jak wszystko inne coraz bardziej mąci się i gmatwa, czuję coraz wyraźniej, jak wydziela się on cierpiący ze mnie patrzącego. Ale zarazem czuję lekką łaskocącą grozę.
Płomień lampy pali się coraz niżej i ciemniej. Cienie wyciągają swe żyrafie szyje aż pod sufit i chcą go ujrzeć; ale chowam go pieczołowicie pod pierzynę. Jest on jak mały bezkształtny embrjon, bez twarzy, oczu i ust i urodził się, żeby cierpieć. Z życia zna on tylko wszystkie kształty i dziwotwory cierpienia, które poznaje w głębi nocy, w jakiej jest pogrążony. Zmysły jego zwrócone są na wewnątrz i ujmują chciwie ból w jego wszystkich postaciach. On to wziął moje cierpienia na siebie. Czasem jest on tylko, jakby duży pęcherz rybi, nadęty bolem, z gorącemi żyłkami na błonie, które cierpią.
Czemu płaczesz i kaprysisz bez ustanku przez całą noc? Jak mam ulżyć twoim cierpieniom, mały syneczku? Co mam zrobić z tobą, co począć? Wijesz się, dąsasz i krzywisz, nie słyszysz i nie rozumiesz mowy ludzkiej i dalej kaprysisz i nucisz twój ból monotonny przez całą noc. Teraz jesteś, jak zwój pępowiny skręcony i pulsujący...
* * *
Lampa musiała zgasnąć, podczas gdy zdrzemnąłem się. Jest ciemno i cicho. Nikt nie płacze. Nic nie boli. Gdzieś daleko, daleko w głębi ciemności, gdzieś za ścianą rynny gwarzą. Boże! to odwilż!... Przestrzenie strychowe huczą głucho, jak pudła ogromnych instrumentów muzycznych. W litej skale tej czarnej zimy musiała utworzyć się pierwsza rysa. Wielkie bryły ciemności rozlużniają się w ścianach nocy i kruszą. Ciemność leje się, jak atrament pęknięciami zimy, bełkocze w rynnach i ściekach. Boże, wiosna idzie...
Tam na świecie miasto powoli wydobywa się z okowów ciemności. Odwilż wyłupuje dom za domem z tej kamiennej ściany ciemności. O, gdyby znów zasięgnąć piersiami ciemnego oddechu odwilży, o, gdyby uczuć na twarzy te czarne wilgotne płachty wiatru, lecące ulicami. Małe płomyki latarń na rogach ulic wsiąkają w knot i stają się błękitne, gdy przelatują koło nich te purpurowe płachty wiatru. O, gdyby wykraść się teraz i uciec i zostawić go tu samego na zawsze z jego wieczystym bólem... Co za niskie pokusy podszeptujesz mi w ucho, ty wietrze odwilży? Lecz w jakiej stronie miasta może leżeć to mieszkanie? Dokąd wychodzi to okno, zabite okiennicą? Nie mogę sobie przypomnieć ulicy, przy której leżało mieszkanie mego dzieciństwa. O, gdyby tylko wyjrzeć przez okno, zasięgnąć tchnienia odwilży...
Převzato z:
WERON, M. Undula. Świt 15. 1. 1922, No. 25–26, s. 2–5.
Otištěno včetně dobové ortografie i překlepů. (Náhled originálu v pdf)
Mohlo by vás z této kategorie také zajímat
- Утро (зарисовка) (Galina Prokudina)
- Отдалённый шум моря (Galina Prokudina)
- Тони, вишня и хор (Galina Prokudina)
- Лионель (Galina Prokudina)
- Peter Svetina – Moudrost hrochů (Eliška Papcunová)